Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/219

Ta strona została przepisana.

kapeluszu i niemodnym szarym płaszczu z paskiem — fason z czasów okupacji niemieckiej. Dalej robotnik ze zniszczonemi dłońmi, których nie wygładziło bezrobocie, wtulał się w kołnierz palta, widocznie okropnie się wstydząc swojej tu obecności.
Zając zbliżył się do typu z Powiśla i zawiązał z nim poufną, szeptaną rozmowę. Potem podszedł do Białeckiego.
— Za dwie godziny będzie pan miał kartkę. Ja idę spać. Będzie mnie pan potrzebował — proszę powiedzieć temu oto drabowi. Przezywa się Łysy Chart, a jak mu naprawdę — łapacz go tam wie! Uszy do góry, jenteligencie, może się ta z tej opresji wydobędziemy. jak mówił Zagłoba u pana Sienkiewicza.
I odszedł, pogwizdując. Widocznie chciał zaimponować swą erudycją.
— Boże, w jakąż kompanję wlazłem, — pomyślał Białecki, nie mogąc się jednak obronić sympatji dla Zająca.
Milczały wrogie, zamknięte drzwi. Ogonek rósł. Mżył deszcz. Chłód stawał się torturą nie do zniesienia. Białecki zaparł się w sobie. Wytwarzał w sobie bierną żywotność. Trwał. Cierpiąc, trwał. Przemoczone nogi zesztywniały. Reumatyzm zaczął kąsać i rozciągać ramię, poharatane w bitwie, podczas inwazji bolszewickiej.
Łysy Chart wyszedł na chwilę z kolejki i podał Białeckiemu papierosa.
— Proszę zaciągnąć się, lżej będzie, — powiedział życzliwie, zrzuciwszy ze siebie nagle chuliganerję, jak kostjum teatralny.
Białecki uchylił kapelusza i zapalił. Istotnie zrobiło się lżej.