Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/22

Ta strona została przepisana.

sia? — zapytał ze współczuciem podchmielony Skrzeżetowicz.
— Wyrźucić ze sztuki człowieka — marzył długowłosy poeta — wyrzucić z moich wierszy mnie, bo powiedzcie, co jestem ja? Maszyna dancingowo-alkoholiczna? Klisza do odbijania błota i sensacyj, ostatnia kolumna brukowego dziennika? Dlaczego psychika? Dlaczego „ja?“ Co jest we mnie wyższego od komina fabrycznego, a harmonijniejszego od gęglenia dzwonka tramwajowego? Czemu nie budować wierszy ze słów, jak z cegieł?
— A nie wyjdzie cegielnia, zamiast wiersza? — serjo poinformował się Skrzeżetowicz.
— Witalizm — oto jedyne hasło sztuki. Bierzmy życie, to materjalne, napęczniałe sokami ziemi, — wołał jasnowłosy chłopczyna z czupryną, zjeżoną rozpędem witalistycznym — życie dla życia, nie trzeba karmić tęsknot krwią naszej duszy.
— Było już w „Gaya Saber“ Nietzsche’go — mruknął Wasilewicz i stłumił ziewnięcie.
— Tęsknota tak nam się przejadła, że zacząwszy pisać wiersze, tępiłem ten wyraz, wypowiedziałem mu wojnę. Rwać się poza materjalne istnienie? Nonsens! — wywodził bardzo cywilizowany i kędzierzawy semita.
— Pływałem wczoraj łódką do Młocin — zwierzał się poeta Zapłotnik — czemuż to nie była dżonka i czemu nie zapłynąłem do Szanghaju? Wrzuciłem do skrzynki list na Placu Napoleona — ach, czemuż nie trafi na Jawę, do rąk malajskiej księżniczki?
— Co tam twoje egzotyzmy! Prawdziwy egzotyzm jest w naszym ludzie nieodkrytym, niepoznanym. Tam, jak w krynicy...