dźwięczność tłumił umyślnie. Sprawdziła jego personalja i dała mu kartkę.
— To jest ciężka praca na chleb. — myślał Białecki, odchodząc, — bezrobocie to nie tylko przewlekła agonja. Bezrobocie — to zdobywanie chleba w męce nóg własnych.
Do godziny obiadowej było jeszcze daleko. Szedł koło kościoła, w którym siedział wczoraj. Wszedł, by tam się osuszyć po deszczu. Właśnie wyszedł ksiądz z wotywą do głównego ołtarza. Białecki usiadł w ławce. Poraz pierwszy uderzyła go w głównym ołtarzu ogromna postać Chrystusa, rozpiętego na krzyżu.
Nie chciał patrzeć na bolesne ręce i nogi, przebite ćwiekami. Sam pełen był bólu. Ból płynął w jego tętnicach i rozsadzał młotowemi uderzeniami serce. Patrzył na wniebowziętą twarz. Była w aureoli bladej poświaty. Natchnienie najwyższej miłości położyło na niej boskie piętno.
Rozkochiwał się pomału w tej twarzy. Odnajdywał ją, wydobywał na jaśnię swego serca z pod stosów reprodukcyj stereotypowych, bohomazów, zbyt opatrzonych słodkich rafaelizmów. Wynurzała się nowa, zwycięska, porywająca. Słodka miłość Jego wświecała się w serce samotnika. Oto On idzie. Biała szata na nim. Wyciąga przeczyste, wiotkie dłonie, w których drży najpotężniejsza z potęg kosmicznych. Wyciąga ku niemu dłonie On, przesłodki, wszechmiłujący, cudowny.
— Jestem sam na nieobeszłym obszarze świata, — zaczął się skarżyć bezdomny, — jestem wyszczuty i wyścigany ze wszystkich legowisk na tej ziemi. Nie masz wezgłowia dla mej zmiażdżonej głowy, ani kubka wody dla ust, ginących z pragnienia. Wszędzie tysiące, tysiące odpychających dłoni... Wszędzie zamknięte drzwi.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/221
Ta strona została przepisana.