Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/224

Ta strona została przepisana.

Gderał za zbytnią dobroczynność, pozostawiającą dziury w kieszeni księdza. Potrafił nieźle ugotować. Zrzędząc, pomagał mu w czynach miłości bliźniego i potrafił dokazać tego cudu, by ksiądz Justyn dość regularnie przyjmował trzy posiłki dziennie. Strzegł okiem Argusa, by żaden nie powędrował do ust napotkane go przypadkiem dziada, lub głodnego dziecka, dla których miał na podorędziu co innego.
Kacper obejrzał, kiwając głową, straszliwe blizny na przedramieniu Białeckiego, z którego zsunął się rękaw koszuli. Ksiądz Justyn spojrzał na niego prosząco. Kacper zmarszczył się sierdziście, najeżył wąsa i zawyrokował:
— Trza go zratować, niema co. Bił się za Ojczyznę to mu się więcej należy, niż wszelenijakim urwipołciom: co to ich ksiądz z najczarniejszych spelunek nawywleka.
Ksiądz Justyn ucieszył się. Jak Kacper pozwala, to i pomoże, i zrzędzić nie będzie. Zaraz też wiarus powędrował po lekarza, również byłego wojskowego, który za pacierze leczył czasem pacjentów księdza.
Białecki zgubił po pewnym czasie gorączkę, ale nie wstawał. Umierał powoli z wyczerpania. Kacper groźnie ruszał wąsami, napróżno podtrzymując jego siły wyborowem jadłem.
— Sam pan jenerał broni oblizałby się po takiej pieczeni, — mruczał, rzucając talerzami, — a ten chuchrak ani — ani? Rygoru nijakiego! Rozkaz, żeby żyć, to żyć! Samego księdza kapelana nie słuchać!
Pewnego rana Białecki zawołał księdza Justyna.
— Proszę księdza, postawili mnie pod pręgierz. Położyli na mnie pieczęć hańby. Ja tak umrzeć nie mogę. Kończę porachunki ze światem. Oni muszą to odwołać.