Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/228

Ta strona została przepisana.

cach, by otworzyć. Ksiądz Justyn przerwał modlitwę i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Byli tam Prętkiewicz z Gąbaniewskim. Prętkiewicz dopiero od paru dni wrócił z zagranicy, dowiedział się o przejściach Białeckiego i zmusił do odwołania oszczerstw, poruszywszy wszystkie sprężyny swych stosunków.
— Pan Prętkiewicz potrafił nas przekonać — mówił ministerjalnie Gąbaniewski, — sprostowaliśmy dziś niektóre nieścisłości, które organ nasz w swoim czasie umieścił o panu Białeckim. Proszę przeczytać.
Wyciągnął do księdza Justyna numer gazety. Ksiądz odepchnął go z bolesnem zdumieniem.
— Chcę powiedzieć, że partja nasza, nie wymagając od Białeckiego popierania naszej polityki, postanowiła mu dopomóc, by znalazł na polu gospodarczem lub oświatowem, w dziedzinach neutralnych, zastosowanie dla swych zdolności.
Ksiądz Justyn pokiwał głową:
— Zapóźno!
Otworzył drzwi do drugiego pokoju. Cicho mżyło światło świec. Przeźroczysty i wychudzony leżał w trumnie Białecki.
Na twarz Gąbaniewskiego wybił gwałtowny przestrach. Zaczął powtarzać:
— Ktoby pomyślał... Tegośmy nie chcieli. Zawsze był hypochondryk, ale żeby aż umrzeć...
Potem nagle wpadł w gniew:
— To na złość partji. Powiedzą, żeśmy go zaszczuli. On całe życie robił na złość partji.
Ksiądz Justyn zatrzymał go gestem:
— Proszę patrzeć, jaki on cichy. On już znalazł partję, w której jest prawda.