Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/229

Ta strona została przepisana.



XXIV

Snopy światła elektrycznego załamywały się na żółtych stiukach kawiarni. Stoliki byli pozsuwane i środek sali przygotowany do tańca.
Jazz-band grał charlestona. Grzmiał bęben, stukot kastanjetów wpadał w rytm jak klaskanie palców szkielecych. Murzyn świecił białkami nad egzotycznym instrumentem, siedząc pod grupą palm. Z dziecinną dumą wystawił swą kolorowość, na którą gapiły się coraz inne pary.
Przy stolikach jaskrawiły się podkasane toalety pań. Namolnie raziły oczy grube ramiona w sukniach bez rękawów. Pudrowane łopatki sterczały nad kwadratem jedwabiu, kryjącym plecy zaledwie do połowy. Łydki obciągnięte w lśniące pończochy, jakby wyłuskane z krótkich i obcisłych sukien cyrkowo poruszały lakierkami na stopach, niecierpliwiąc się do tańca.
Przy stoliku koło okna siedział Wasilewicz, Skrzeżetowicz, panna Antonina i pewien dygnitarz. Dygnitarz był już łysawy i szpakowaty. Niewielki wzrost sztukowała pewność siebie i rozpierająca go obronna godność, gotowa dać poczuć każdemu jego niższość w hierarchji społecznej. Ale w tem kółku dygnitarz był łaskawy. Tu topniał pod czarnemi oczami panny Antoniny.
Panna Antonina od pewnego czasu włóczyła go za sobą. Zabołotne nie dawało jeszcze intraty, nie starczyłoby napewno na stroje i zabawy w Warszawie. Wasilewicz wciąż nie mógł się zdecydować na zmianę