Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/238

Ta strona została przepisana.



XXV.

Panna Antonina wstała nazajutrz zafrasowana. Było święto, więc nie szła do biura. Miała czas pomyśleć o skutkach wydartej przez siebie obietnicy.
Przedewszystkiem uświadomiła sobie wyraźnie, że nie pozostaje nic innego, jak osiąść na Zabołotnem. Tam Wasilewicz otrzeźwieje, a wieś go uleczy. Pociągnie go ruch, polowanie. Sama panna Antonina uważała za szczyt swych marzeń być dziedziczką jeżeli nie całego klucza Wasilewskiego, to choćby jednego folwarku. Podświadomie czuła to, jako bez porównania wyższy stopień hierarchji społecznej, niż posiadanie ogromnej fortuny aferzysty. Miała chłopski głód ziemi. Inżynier mógłby jej kupić również folwark. Ale to nie było panowanie nad okolicą, gdzie ją znano, jako małą, z umorusanym nosem. Wasil, który ją pobił za kradzież jabłek, albo Stefan, który jej nawymyślał za wpuszczenie krowy w żyto będą jej teraz mówili „pani“. Nie mogła oddzielić swojej dziecinnej świadomości od obecnej, dojrzałej. Przeszła przez życie z osobowością nierozczłonkowaną na stopnie i pragnęła tej samej satysfakcji, o której marzyła w dzieciństwie.
Można żyć na Zabołotnem. Trzeba tylko mieć pieniądze na inwentarz i budynki. Wiedziała, że w banku bardzo trudno jest wystarać się o pożyczkę. Same pomiary zrujnują, bo plan Wasilewa i wszystkich folwarków zaginął. Nagle przypomniała sobie swoją opiekunkę.