Wasilewicz pił od rana i nie mógł się upić. Szarpała nim męka. Na ścianie jego pokoju wisiała ikona Iwierskiej Bogarodzicy. Patrzył na tę ciemną twarz. Na hieratycznie złożone ręce. I nie mógł przylgnąć. Nie mógł przylgnąć.
Od dzieciństwa wrósł w niego kult Matki Boskiej, którego żadne radykalizmy nie potrafiły osłabić. Wraz z upadkiem swym zaniechał praktyk religijnych. Modlił się rzadko i nie doznawał pociechy, bo za momentem skruchy nie szło odrodzenie. Piękne porywy, nie scementowane czynem, rozwiewały się bez śladu, jak puchy dmuchawca. Były nastroje, które nie wrastały w miąższ życia.
Ale miłość po katolicku pojętej Matki Bożej przetrwała. Nie stwierdzana, nie podsycana tkwiła gdzieś w nim podziemnymi korzeniami. Trzeba było ją wyrwać i wpisać w serce obcemi literami obcy kształt. Wyrwać ze siebie kształt wiary, spojony z polskością. Wiązania poszarpane krwawiły. Łkała rozpacz i bezprzytułek. Wyrywał ze siebie wiarę dzieciństwa, jakby własnemi rękami wyjmował ze siebie serce z rozciętej piersi.
Męka była tak wielka, że chwilami mąciła mu się myśl. I powstawało w nim zbawcze pragnienie: oszaleć, stracić świadomość. Wtedy nie będzie odpowiedzialny. Nie dopełni obietnicy...
Kiedy ksiądz Justyn i pani Poluta, zamówiwszy