Pani Poluta zebrała się w sobie, otworzyła drzwi i weszła do pokoju Wasilewicza. Klęczał na ziemi i bił o ziemię pokłony przed prawosławną ikoną. W przerwach żegnał się trzema złożonymi palcami i bełkotał:
— Hospodi pomiłuj... Bogorodzice, Dziewo radujsia...
Pani Poluta podeszła do niego, podźwignęła go z ziemi.
— Joasiu, wstań...
Wasilewicz nie wstawał, ale płacząc uchwycił jej ręce, jak dziecko bezbronne, czepiające się matki.
— Poluta, Poluta... Dlaczego mnie zostawiłaś samego? Dlaczego mnie oddałaś? Poluta, wróć...
— Już cicho, cicho... Wróciłam i nie odejdę.
— Musisz odejść Poluto, musisz. Dałem jej szlacheckie słowo honoru, że się z nią ożenię.
— Jest pan chory i nieodpowiedzialny, słowo honoru pana nie obowiązuje — wmieszał się ksiądz Justyn, który wszedł za panią Polutą.
— Tak ksiądz mówi? To pewnie i prawda, — zaczął bełkotać Wasilewicz. Nastąpiła reakcja i alkohol zaczął go zmagać.
Pani Poluta z księdzem sprowadzili go do samochodu. Samochód ruszył. Skrzeżetowicz stał na chodniku i patrzył za nimi, bardzo zadowolony.
Świeże powietrze orzeźwiło Wasilewicza.
— Dokąd to ja jadę? — zapytał.
— Do lecznicy. Jest pan chory. Tam przyjdzie Ania, — odpowiedział ksiądz.
— To dobrze — mruknął Wasilewicz — już dawno jestem chory. I Poluta niech przyjdzie. Poluta koniecznie niech przyjdzie. Chcę dotknąć jej złotych włosów.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/253
Ta strona została przepisana.