podobne do kit z piór fantastycznych, przetkanych krasnym bisiorem.
Ania nadbiegła ucieszona, przynosząc owadożerną rosiczkę. Ujrzeli na okrągłych, owłosionych listeczkach szczątki jakiejś muszki.
Wasilewicz w zamyśleniu wziął do ręki roślinę w raz z grudką wilgotnej ziemi, w której tkwiły jej korzenie.
— Bywają w mieście takie rosiczki, — powiedział, — znęcają na swój liść człowieka, by go schłonąć powoli. I wyrzucają szczątki wyssane.
Pani Poluta dyskretnie milczała. Nachyliła się, zrywając czerwono-różowe wełnianki, nad któremi rozwinęła się ożywiona dyskusja, czy to są rydze.
Tak dowodził Prętkiewicz, ale Ania przekonała go niezbitym argumentem, zrywając prawdziwego rydza.
Ścieżka wbiegła w zarośla, i wynurzyła się z nich na szeroką polanę.
Była porosła jasną trawą. Wieniec ogromych topoli stał pośrodku. Wierzchołki gorzały jasno-żółtym liściem. Z jaskrawych ubryłowań listowia wynurzyły się zeschnięte konary... Ręce błagalnie wzniesione w górę...
Prętkiewicz się zapatrzył. Wyjął szkicownik i zaczął odtwarzać polanę.
— Co robisz? — zapytał Wasilewicz.
— Filmuję rzeczywistość. Zabijam w sobie abstrakcję. Spuścił rękę ze szkicownikiem i zapatrzył się.
— A wiesz co, Joasiu, — powiedział radośnie, — nauczyłem się tu u ciebie w Zabołotnem nowej rzeczy. Iść do Absolutu poprzez zjawę zewnętrzną. Wytłomaczę ci, jak to się robi. Patrzę na te złote drzewa na jasno-zielonem tle. Powstaje we mnie poczucie
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/261
Ta strona została przepisana.