Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/262

Ta strona została przepisana.

piękna. Jest w niem przyciąganie do przedmiotu, który mi się podoba, a więc miłość. Poczucie twórczo-artystyczne jest zbliżone do miłości. I ten prąd piękna i miłości jest czemś, co mnie łączy z niewidzialnem, z Absolutem.
Pani Poluta przerwała ze śmiechem:
— Wstydliwość byłego radykała przeszkadza panu nazywać rzecz po imieniu. Zamiast „niewidzialne“, „Absolut“ — czemu nie powie pan lepiej odrazu całkiem prosto „Bóg“? Nie wypada, prawda?
Prętkiewicz zmięszał się trochę.
— Ja tak nazywam dla siebie. Ale istotnie — jest w nas pewna wstydliwość w nazywaniu rzeczy wysokich.
I szkicował dalej, usiadłszy na pniu zrąbanym. Ania zapatrzyła się na linje, wychodzące z pod palców poety. Po chwili odbiegła i zaczęła krzyczeć.
Troje starszych pobiegło jej na pomoc.
Ania stała, jak urzeczona i krzyczała ze strachu. Na trawie leżała szaro-stalowym zygzakiem żmija.
Prętkiewicz podszedł i potrącił ją kijem.
— Ależ ona jest nieżywa, — powiedział.
— Ostrożnie, — ostrzegł Wasilewicz, lepiej znający obyczaje mieszkańców lasu, — może udaje albo tylko jest zdrętwiała.
Prętkiewicz potrącił ją jeszcze raz. Żmija poruszyła się, podniosła ociężale trójkątny łeb i syknęła.
Wasilewicz szybko zmiażdżył jej głowę kijem, który wyrwał z rąk Prętkiewicza.
Wrócili na polanę.
— Co za alegorja, — fantazjował poeta, — ta żmija uśpiona w głębi lasu, w którym panuje słoneczna cisza. Jak zła reminiscencja, budząca się w pogodny dzień życia.