Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/32

Ta strona została przepisana.

— Czyż nie jedna jest cena potu i krwi? — wybuchnął Smarczek.
— Oj , niejedna, — westchnął Skrzeżetowicz, — siedziałem ja w czrezwyczajce, skazany na śmierć. Cztery dni myślałem o egzekucji, przeżywałem ją męką nerwów i tętnem zamierającem serca. Zamieniłbym wtedy dolę skazańca na życie bylejakie, w ciężkiej orce, w rąbaniu drzew, przy jednostajnem warczeniu maszyny, aby patrzeć jeszcze na trawę i słońce. Byłem też ranny i konałem na pobojowisku, gdy mnie znaleźli sanitarjusze. Po znałem to. Wierzcie mi: nie jedna jest cena potu i krwi, choć wy tu zadławcie się demagogją.
Wasilewicz już nie słuchał. Pogardliwe oburzenie ścisnęło go za gardło. Motłoch! I z nimi iść razem...
Pożegnał się chłodno i wyszedł na ulicę. Płynął nieprzerwany potok samochodów, dorożek i ludzi. Czuł boleśnie duszność, przeludnienie Warszawy. Czuł, jak rozpiera ją nadmiar mieszkańców, nawet tych niewidzialnych w tej chwili, w murach domów. Roiło mu się w oczach, jakby miał przed sobą wstęgę wirujących plam. Jak na obrazie Severini’ego.
Poczuł w mieście tem energję, jak parę stłoczoną w kotle, zdolną rozsadzić przegrody od wschodu i zachodu i poruszyć transmisje i tryby całej połaci Europy.
— Marsz, marsz, Warszawo! — tętniło i dudniło w potężnym ruchu miasta.
A wioska białoruska? Bo białoruskich miast dotąd wcale nie było. Chyba nie zaliczyć do nich Bobrujska, gdzie po przyjściu Polaków nie znaleziono ani jednego Białorusina, by mianować go radnym magistratu!
Jakże odmienna od tego miasta, napęczniałego wszystkiemi sokami kultury, wieś kresowa, szara i dotąd w błocie tonąca! Zewnętrznie cichy, głęboko