Wiedziała, że po chwilach podniecenia przyjdzie ruina organizmu, rozpadanie się tkanek mózgowych. Nie wygasło w niej jeszcze doszczętnie poczucie jedności z tym człowiekiem, jej mężem. Odczuwała jego ruinę, jako zniszczenie własnej powłoki zewnętrznej.
I gorsza od tego bezsiła: dusza ukochana stacza się w dół. Jak ją zatrzymać? Skąd wziąć siły? Czuła się wyczerpana, miała wrażenie, że ma przetrącone ramiona, nogi z ołowiu, mózg, z którego wymietli myśli i wolę przeciętą, jak się przecina sznur elektryczny.
Przyszła panna Antonina nierychło po północy. Pani Poluta zawołała ją do siebie.
Oczy panny Antoniny błyszczały. Widać udała się kolacja w „Oazie“. Szminka, zda się, matowała wrodzoną jaskrawość nabrzmiałych warg. Wzorzysta suknia do kolan uwydatniała cały brak stylu jej z gruba ciosanej figury.
— Dlaczego pani daje mężowi kokainę? — zapytała pani Poluta wprost.
Panna Antonina buchnęła na twarz czerwonością piwonji, ale natychmiast znalazła się w kropce.
— Ja dla dobra pani, — rzekła z obrażoną miną, — a pani mnie wymówki robi. Kokaina alkoholików uspakaja: Hałasy takie, przed sąsiadami wstyd, człowiek życia niepewny. Samaż pani chciała spokojności.
— Pani wie dobrze, że nie o taką spokojność chodziło. Pani rujnuje człowieka.
— A on wódką już sam dawno zrujnowawszy się... Zresztą ja z dobroci serca. Mnie do cudzych mężów cóż... Nie chce panieczka, ja i dawać nie będę.
— Właśnie. Stanowczo żądam tego od pani. — Mąż mój jest chory i bezwolny, nie wolno dawać szalonemu noża do ręki.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/37
Ta strona została przepisana.