Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Ale wnet głowy gwałtownem szarpnięciem oddaliły się od siebie...
Pani Poluta poczuła strach, jak przed otchłanią i spuściła oczy, jak człowiek kulturalny, kiedy spotyka nieprzystojny widok. To zbytnie zbliżenie dwóch głów, ten wyraz ich twarzy powiedział jej wszystko.
Zamknęła bez hałasu drzwi. Poszła do siebie. Nogi uginały się pod nią. Osunęła się na krzesło. Ale wśród zupełnego rozbicia dźwignęła się ostatnia myśl, jak bandera na tonącym okręcie.
— Nie okazać im, nie okazać, nie okazać...
Drżącemi rękami wyjęła maszynę do szycia. Podłożyła dwa bryty materjału. Zawarczało koło...
Nie było w niej łez. Tylko nagła pustka zimowa. Cmentarz zawiany śniegiem. Kilka krzyżów złamanych. Gwiżdże wicher, okręcając krzyże tumanem śniegu. Gwiżdże przejmująco, długo, bez końca. Skrzypią krzyże. Śmiertelny chłód...
Po chwili wszedł blady Wasilewicz. Był dziś trzeźwy zupełnie. Usiadł przy żonie. Szyła dalej, jakby go nie było w pokoju.
— Polutek, — rzekł po dawnemu, jak w dniach szczęścia.
Nie odzywała się, energicznie prując materjał, który zeszyła na lewą stronę.
— Posłuchaj mnie, — nalegał znowu.
— Słucham ciebie, — odparła twardo, jak sędzia, odsunęła robotę i utkwiła w niego zwysoka oczy nieubłagane. Wasilewicz zadrżał.
— Nie mogę mówić, kiedy tak na mnie patrzysz.
— Dawno nie lękasz się mego wzroku, dawno nie słuchasz moich słów.
— Poluto, nie myśl, że mi na tej Antoninie zależy.