Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/43

Ta strona została przepisana.

Wyszedł na miasto z mocnem postanowieniem niezaniedbywania się więcej w pracy. W oczach mu stała twarz żony taka, jak w chwili, gdy ukazała się na progu pokoju panny Antoniny. Usta miała pół otwarte, długie jej ząbki zabielały wśród warg w bezwolnym uśmiechu męki. Na kredowej twarzy stanęło śmiertelne przerażenie i znieruchomiło w orbitach oczy.
Jak na kliszy odbiła się na duszy jego twarz ta, uosabiająca ból, wszczepiany jego rękami. W mózgu ciężko zabiły mu tętna. Zmiażdżyło go poznane w nagłem olśnieniu i zmierzone cudze cierpienie.
Zakołysał się od męki nie do zniesienia. Ciężej jest cios zadawać, niż przyjmować. Musi odpokutować, odrobić. Poluta mówiła bez urazy i nienawiści, bez potępienia i nawet już bez rozpaczy: — Nie wytrzymasz. Złamiesz przysięgę.
Niema siły w nim, ale i w niej niema. Opanowało ją kamienne przemęczenie, kiedy wszystko już staje się obojętne. Zdrętwiała, znieczuliła się na żegadła codziennego dnia.
Przypomniał sobie płytki stawek w wieńcu starych lip gdzieś tam na dalekiem podwórzu okólnika w Wasilewie. W lipcu, w upały woda wysychała. I na miejscu okrągłego zwierciadła powstawała szara, spękana skorupa, mozajkowana uschłemi grążelami i rzęsą.
W bezlitosnym żarze wśród palącego samumu powojennego wyschła jej dusza. Więc gdzie oparcie? Onaż zdoła je dać?
Bezradny szedł wśród dwóch równych linij kamienic. W dalekim wylocie ulicy stanęła czerwona kula słońca, jakby wystrzelona z kamiennej lufy. Obcość straszliwa w mieście rozległem... Niema pomocnych dłoni. Niema ratunku...