Pani Poluta milczała, rozważając groźne znaczenie tych wyrazów.
— Ja pani powiem. Dwie dusze u niego. Jedna polska, pańska jego dusza jest przy pani. A druga — chłopska, białoruska do mnie się rwie. I jedna ciągnie, i druga. Dlatego nie żyć jemu po trzeźwemu.
— To cóż, ginąć ma człowiek?
— Poco ginąć? Z jednej strony przestać ciągnąć, pójdzie na drugą i uspokoi się. Ktobądź ciągnąć przestanie. Ja, albo pani?
— Czemuż pani nie przestaje ciągnąć?
— Moja strona silniejsza. Nie odciągnęłaś go pani dotąd — i nie odciągniesz. A miała pani na to dość czasu.
Pani Poluta milczała zmiażdżona słusznością tej uwagi. Widziała teraz nikłość wszelkich dobrych zamierzeń i obietnic Wasilewicza. Walka w nim trwa — a nim się rozstrzygnie — może chora ta dusza zmarnuje się na wieki.
— Niech on już pójdzie raz na jedną stronę, — z wilczym połyskiem oczu prawiła panna Antonina, — to jemu i kokainy i wódki nie trzeba. Jak już człowiek jednego się trzyma, czegóż jemu się szarpać? Cóż, że Polakiem nie będzie? Zato choć człowiekiem zostanie. Bo ja ciągnąć nie przestanę, aż przeciągnę.
Grube i szerokie jej wargi, tak jaskrawe, że bardziej matową wydawała się od nich szminka, zacięły się energicznie. W całej twarzy karykaturalnie uwydatniła się ta czerwona kresa ust, krzycząca głodem niezdrowo podrażnionych zmysłów.
— Jak mam panią rozumieć? Przestanie pani truć mego męża kokainą, jeżeli się go wyrzeknę?
— Toż pani zawsze powie! Aż człowieka w dzie-
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/45
Ta strona została przepisana.