Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Lubił bardzo cytować słowa Wilde’a, że największą sztuką jest życie. Umiał rozkosze zmysłowe oprawie w poezję, przedestylować przez intelekt, aby utraciły brutalny pot i wyziew cielesności.
Teraz było to duże ciało, sponiewierane przez brzydotę namiętności, targane niemi bezwolnie, jak kuter z żaglem złamanym. Znikła wytworność, z miejsc hulanek przywlókł do domu brutalność. Na podłożu bezwoli i stopniowej degeneracji moralnej pleniły się wszelkie wady, jak huby na zgniłym pniu.
Trzebaby go dźwignąć potężnym wysiłkiem własnej woli, wywołać wstrząs sumienia, przerazić je, olśnić potem wizją szczęścia odradzającej się duszy. Ale nie czuła sił. Wola jej też została przecięta. Miała wrażenie, że ma przetrącone ramiona, że ma serce tak słabe, żeby pękło za lada natężeniem woli, że w mózgu niema wcale krwi, a z płuc nie mogłaby wydobyć dmuchnięcia, od któregoby się najmniejszy ogień rozjarzył.
Była zmęczona tak okropnie, że jedynem jej pragnieniem było zostać tak w letargu, nie czynić żadnego wysiłku. Wyrzekała się męża, aby nie dźwigać odpowiedzialności. Wyszeptała, zapadając w martwotę:
— Już nie dźwignę... Już nie podołam... Dajcie spać... Niech kto inny...
Dowlokła się do łóżka w zupełnem wyczerpaniu ducha i ciała i zapadła w ciężki sen.