Wasilewicz wszedł do przedpokoju i oficjalnie, zdaleka ledwo dotykając ustami dłoni, przywitał żonę. Nie było go w domu od kilku dni. Od kilku dni również wyprowadziła się panna Antonina.
— Chciałbym zabrać moje rzeczy, — głosem sztucznie suchym rzekł Wasilewicz.
Pod panią Polutą ugięły się nogi. Nie zdawała sobie sprawy, co dalej będzie — odpoczywała przez te parę dni bez awantur alkoholika. Ale chwila rozstania, mająca przeciąć tak silnie zadzierzgnięte węzły życiowe, uderzyła w nią, jak obuchem.
— Nie chcę ogałacać twego gospodarstwa — rzekł uprzejmie Wasilewicz, — zabiorę tylko to, co mi potrzeba do osobistego użytku.
— Mnie... cóż... nic nie trzeba... Ale dla Ani...
Wasilewicz drgnął i zbladł. Usiadł na najbliższem krześle, trzymając kapelusz w ręku. Potem kapelusz z rąk bezsilnych wypadł na podłogę. Mężczyzna zasłonił twarz rękami. Gdy odjął je po chwili, twarz jego dyszała nienawiścią.
— To ty pozbawiasz dziecko ojca. Rozbijasz rodzinę.
Pani Poluta ze zdziwieniem otworzyła usta i milczała.
— Tak, patrz, patrz, dziw się, — wybuchnął, — cnota farbowana, niewiniątko! To ty się mnie wyparłaś. Jak Judasz Chrystusa.
Pani Potula zapytała: