Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/5

Ta strona została skorygowana.



I

Ksiądz Justyn szedł powoli miedzą.
Radował go widok łanów. Zielonawo-szare kłosy kołysały podłużnemi główkami, jak tysiące sprężonych do skoku małych jaszczurów. Za silniejszym podmuchem wiatru nachylały się, jakby chwytając zdobycz. I znowu kołysały się oczyniająco-rytmicznie.
Myśl księdza ociężała od gorąca lata. Tem silniej czuł, jak wpływa w niego szafir nieskazitelny z wyżyny, wibrujący złotemi punkcikami światła. Zamknął oczy i wydało mu się, że przestrzeń całą wypełnia olśniewająca, słoneczna postać Chrystusa. Wszędzie i we wszystkiem. Jako żywa, tętniąca spójnia i jako osobowość artystycznie odrębna, poręczająca wszystkich osobowości niezniszczalność.
Serce zapłonęło adoracją. Szczęście wypełniło je po brzegi. Śpiewał w sobie hymn bez słów, wypływający z niego jak smuga światła.
Powoli wyklarowały się z porywu słowa:
— O radość, radość bytu zjednoczonego z Najwyższym!
Wesoły krzyk przerwał księdzu Justynowi kontemplację. Gromada harcerzy porwała się z krzaków, które ciemną linją bramowały łan żyta. Otoczyli księdza, wywijając kijami harcerskimi.
— Tu jest ksiądz, tu! Nieprzyjaciel wytropiony i ujęty!