Wasilewicz wstał po małej dawce kokainy, którą zostawiła mu wczoraj panna Antonina. Mieszkał teraz u Skrzeżetowicza. Mieli iść razem do sejmu, do posła Smarczka. Skrzeżetowicz już dawno był gotów i czekał cierpliwie na przyjaciela. Wyszli niebawem na ulicę.
Wasilewicz szedł rzeźwo i myślał o cudownej roślinie andyjskiej, która Indjanom z Peru, Ekwadoru i Boliwji pomaga wchodzić na góry, gdy pędzą karawany obładowanych lam. Majaczyła mu w oczach żółta heliograwiura jakiegoś staroświeckiego tomu z Wasilewa, przedstawiająca Boliwijczyka w okrągłym kapeluszu, który wchodzi pod górę z długoszyją lamą.
Jak japońskie kakemono, rozwinął się w pamięci zwitek kolejnych obrazów. Kąt czytelni w Wasilewie. Duży fotel obity skórą. Bukiet róż na okrągłym stole. Obok kilka książek w okładkach ze starej brokateli w złociste kwiaty. Rozrzucone noże do przecinania kartek. Staroświecki srebrny z rączką z masy perłowej. Zakopiański drewniany z szarotką. Modny batikowany, który przywiozła z Warszawy Poluta.
Mówił jej żartem:
— Nie dawaj mi noża, Poluta, nie dawaj. Pokłócimy się i rozejdziemy.
A ona, filigranowa, złotowłosa markiza w różowej sukni podnosi ku niemu głowę przekornie:
— A chcę, żebyśmy się pokłócili, a właśnie chcę...