Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/53

Ta strona została przepisana.

W złą godzinę zbyt pewna siebie radowałaś się, jasnowłosa Poluto!
Byli na rogu ulicy, gdzie mieszkała jego żona. Wasilewicz poczuł płacz wewnętrzny. Do tamtego domu, po tamtych schodach wróci Ania...
Weszli w ulicę Wiejską. Na wstępie gmach w nowoczesnym stylu zaznaczył rozbudowę stolicy. Za nim — cienisty ogród Frascati, przed którym zatrzymał się w tej chwili samochód poselstwa rumuńskiego. I oto były Instytut Maryjski — obecny gmach Sejmu.
— Czemu oni wybrali ten gmach? — rozmyślał głośno Skrzeżetowicz, — gmach niedobrej sławy. Podobno było tu przejście podziemne do Belwederu. Działy się w tym zakładzie wychowawczym rzeczy gorszące i potworne. I to miejsce skażone stało się miejscem obrad narodu. Jeżeli ze spirytystami mamy wierzyć w złe wpływy, przywiązane do pewnych miejsc, to jużci, że tu jakiś wysłaniec Belzebuba pomaga posłom mącić narodową kadź.
Wasilewicz potakiwał machinalnie, zajęty własnemi myślami. Doszli do kraty, wzdłuż której stał sznur dorożek i samochodów. Znaleźli się w przedsionku Sejmu. Powitała ich rosła, wąsata postać funkcjonarjusza straży marszałkowskiej w kolorowym mundurze.
Z jednej strony patrzyła na nich ogromna tablica z rozkładem posiedzeń komisji, z drugiej — kiosk z książkami i czasopismami wytrzeszczał litery na okładkach sensacyjnych wydawnictw.
Biegnący w głąb korytarz, niedostępny dla publiczności, przejmował szacunkiem dla wnętrza, podzielonego na pszczele komórki klubów i brzęczącego nieustannym, pszczelim pogłosem — chociaż, niestety, skąpo stąd szło na naród miodu.