odtwarzał ją w myśli Wasilewicz. Staruszka była zasłuchana i promieniała najczystszą, bezosobistą radością. Wszak z dalekiej prowincji odbywała tę podróż tak dla niej uciążliwą, by unieść ze sobą w zaświat wizję wyjarzmionej ojczyzny.
Kiedy mówca wykrzyknął: „Wolność!“ — przyłożyła do oczu chustkę pożółkłą od starości, obszytą koronką, przesiąkniętą wonią płatków różanych. Na tę wielką uroczystość wyciągnęła ją z olbrzymiej toalety z lustrem, otoczonem girlandami, rzeźbionemi w drzewie.
Wasilewicz poczuł na sobie wzrok uporczywy. Zwrócił się w tę stronę i ujrzał na galerji Szyrwitza. Uraziła go raz jeszcze bolesna obcość tej twarzy, pomimo, że nie miała rysów zbyt wschodnich. Nawet nos nie był haczykowaty, chociaż długi, jakby urobiony przez mimicry rasy nielubianej. Małe oczki pod nazbyt wyrazistemi brwiami chłonęły go wampirycznie, jakby duszę chciały wypić z niego. Wasilewicz odwrócił się niechętnie.
Tymczasem atmosfera na sali rozpalała się stopniowo. Spokojny start zamieniał się w rozpęd karkołomny finiszu. Na trybunę wstąpił nowy mówca. Przerywano mu okrzykami. Część sali zaczęła stukać pulpitami i wrzeszczeć, tupać i gwizdać.
— To i sami na Saskiej Kępie, popiwszy się, potrafimy, na to Sejmu nie potrza, — usłyszał Wasilewicz półgłos zgorszony, — takie hece — za nasze podatki!
Odwrócił się. Za nim siedział przyzwoicie ubrany człowiek, rzemieślnik, jak widać było po jego rękach wykoszlawionych przez ciągłe zmaganie się z materją. Zabawa aranżowana przez inteligencję mało go budowała, chociaż brał w niej udział i lud.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/62
Ta strona została przepisana.