Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/67

Ta strona została przepisana.

granicach utrzymaną. Wynalazłam najcięższą formę ofiary w Polsce.
— Jakąż to?
— Być nauczycielką szkoły powszechnej na Kresach.
— Cóż za ofiara! Znam wiele nauczycielek ludowych. Pracują wydatnie i są rade ze swego życia.
— Znasz tutejsze! Wyobraź sobie wieś najczarniejszą, bez iskry kultury, gdzie się je surowiznę albo coś kwalifikującego się u nas do korytka. Brud oślizgły, zadawniony, jak trąd nieuleczalny. Systematyczna walka ze wszystkiemi gatunkami robactwa — od skaczących do gryzących, — mrówek i pająków. Tępe, niemrawe dzieci, przejęte do nauczycielki niechęcią i jako do Polki i jako do znienawidzonego rodu „panou“. Dzieci bez języka, nie mówiące prawdziwie ani po białorusku, ani po polsku, ani po rosyjsku. Dzikusy, płatające małpie figle i urządzające krwawe bójki między sobą. Dokoła na dziesiątki mil ani jednego inteligenta. Kościół daleko, a w nim ksiądz-Litwin, niemy wśród głuchych, albo ksiądz-Białorusin, wróg Polski. Ze strony chłopów — obcość albo złośliwe szykany. Uprzejmość w stosunku do inteligenta jest tam uważana za upokorzenie. Czasem trzeba wytrzymać potworną obmowę i napaści. Siedzi się w takiej szkole, jak na desce wśród burzliwego morza, a dokoła wre agitacja: — Nie trzeba nam polskiej szkoły!
— Któż tam siedzi w takich warunkach? — zdziwił się druh Siodełko, — bez kultury, bez książek, bez ludzkiej rozmowy? Bez czegokolwiek, co życiu urok nadaje?
— Siedzą istoty dość tępe, albo zbyt skrzywdzone przez życie, by się najczarniejszym kęsem chleba nie