Wasilewicz wyglądał przez otwarte okna wagonu. Zżęte ścierniska odpoczywały pod bladem niebem. Za nimi siniał las, zasnuty srężogą. Tajemny, nęcący kraj. Fata-Morgany... Dal... Wąska droga wbija się prostopadle w widnokrąg. Migają w oczach kratkowane żółto i zielono płaszczyzny.
Przestwór. Radość. Zostało po za nim miasto. Zaśmiecone bruki i asfalty. Wąskie domy, wyprężone wzwyż w spazmie cierpienia. Słupy z latarniami, jak fosforyzujące ucięte głowy. Szalony ruch zbyt ciasnej stolicy, regulowany laseczką posterunkowego. Uprzykrzone, bzykające bąki-samochody. Szyderczy śmiech wystaw sklepowych, z których woskowe figury i głowy i wszystkie zgoła rzeczy krzyczały:
— Patrz, oto czego kupić nie możesz!
Krążenie, jak pary w rurach, stłoczonej pożądliwości w kanałach ulic, aż powietrze stawało się duszne, a pierś uciśniona nie mogła odetchnąć...
Przestrzeni... Wszystkie skrzyżowania ulic nęcą jej skrawkiem, by znów obskoczyć, zamknąć w cieśni, wypiętrzyć się.
A teraz dokoła leje się swobodnie przestrzeń, jak woda z odemkniętych kranów i jest tak dobrze i rzeźwo.
Smarczek wyciągnął z walizki paczuszkę owiniętą w numer „Krynicy“. Rozwinął i wyjął kajzerki z kiełbasą. Zaczął jeść, mlaskając nieestetycznie. Skrzeżetowicz również sięgnął po swój prowiant.