— Że też pozwolili grać, — zarechotał po cichu Skrzeżetowicz.
— Referent, wyzwoleniec, dobry człowiek. Choć nie polscy chłopi palą, jemu i tak lubo, — pozwolił grać, — informował miejscowy działacz.
Kurtyna zapadła. Sala klaskała frenetycznie. Cieszą się z pogromu Wasilewa, podkładał znaczenie Wasilewicz, — cóż ja właściwie wśród nich?
Odsuwano krzesła, zaczynały się „skoki“. Harmonja zajęczała narodową „lawonichę“. Panna w czerwonej bluzce wsparła się z krowią kokieterją na młodzieńcu w czarnej rubaszce, już nie przepasanej z moskiewska, a po sportowemu na sposób europejski ściśniętej szerokim pasem. Rumiana Białorusinka przypomniała Wasilewiczowi pannę Antoninę. Zatęsknił chorobliwie do niej, czy do kokainy?
Poseł Smarczek chciał być wypoczęty przed jutrzejszym wiecem, wrócił więc do kwatery, zostawiając gospodarza na „skokach“.
Nazajutrz obudziło Wasilewicza dzwonienie w cerkwi. Przypomniał sobie z dzieciństwa jak naśladowała dzwonienie w cerkwi pokojówka Małanka. Duży dzwon intonuje: — Blin, blin! Mniejsze podchwytują przekornie: Pół blina, pół blina: — a najmniejsze drobią dyszkantami: ćwierć blina, ćwierć blina!
Ziemska nuta, pogłos pogańskiego świątalnictwa płynęła z tego hałaśliwego, wesołego dzwonienia. Jak w całym wschodnim kościele: uznanie Boga, stwierdzenie Jego istności, ale nie poznanie. Nie pojęcie Jego Istoty przez podwyższenie się wewnętrzne i przepojenie własnej istoty odblaskiem boskiego piękna, ale tkwiąc w materji, oddanie czci, która równie nie uduchawia, jak u wielbienie cara na tronie.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/76
Ta strona została przepisana.