Tymczasem Wasilewicz szedł z Oświackim. Doznawał w obcowaniu z tym człowiekiem dziwnego uciszenia. Tak, on widział przyszłość świata. Miał wciąż przed sobą wizję lepszego życia. A tak powoli realizował ją w otoczeniu.
— Bo, proszę pana, — prawił, wracając do kwestji białoruskiej, — przecież ten lud, o tyle już spolszczony, że na długo przed rozbiorami w kancelarjach język białoruski, trzymający się tam jeszcze mocą tradycji, był właściwie trochę przekręconym językiem polskim, — ten lud oddawna dwujęzyczny potrzebował niespełna stu lat aby zmoskwiczyć się prawie. Polskość za to w siedem lat naszego panowania zrobiła większe postępy, niż moskiewszczyzna w siedemdziesiąt.
— Więc cóż? Chcecie przeprowadzić tu „opolaczenie?“
— Ależ proszę zrozumieć: Białorusini, idąc do kultury, nie mają innej drogi. Muszą odbyć terminatorstwo w kulturze wschodu lub zachodu. Tertium non datur. Przecie ich własny język posiada tylko wyrazy najcodzienniejszego użytku. Naagitowani chłopi twierdzą, że nie rozumieją kazań polskich w kościele. Ale oni i białoruskich kazań, i białoruskiej gazety też nie rozumieją i trzeba im tam połowę słów tłómaczyć, bo w ich mowie na wiele pojęć niema wcale odpowiedników. Więc muszą wymyślać neologizmy lub brać słowa z innego języka.