Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/86

Ta strona została przepisana.

uwagę na ekranie, na którym piętrzył się jakiś drapacz chicagoski. Prelegent prosto i pedagogicznie mówił na temat : „Ameryka — kraj bogactwa“. W powietrzu unosił się zapach karbidu.
— I tu także, odkąd przyłączono ten kraj do zachodu, do wielkiej kultury świata zahuczą potężne zakłady przemysłowe. Zatętnią młoty parowe. Życie weźmie szalony, radosny rozpęd, — kończył prelegent.
Wpuszczono światło do sali. Było tu dużo dzieci szkolnych, czystych i domytych, które zaczęły sfornie i spokojnie opuszczać salę, ustępując przejścia starszym.
— Skąd wzięliście takie dzieci? — dziwił się Wasilewicz, — całkiem domyte! Takich dotąd na kresach nie było!
— Dzieci białoruskie, — uśmiechnął się Oświacki, ot, takie sobie dzieciaki z niechlujstwa miasteczkowego, nawet i prawosławne. Cóż pan chce — nie na darmo istnieje nasza szkoła powszechna! Sześć lat bijemy głową o mur, mamy na niej guzy, ale i w murze dziura się robi. A teraz pokażę panu ilustrację do odczytu.
Poprowadził go na czysto utrzymany skwerek. Pośrodku, na górce, stała altanka. Wasilewicz przypomniał sobie, że tu w święto czasami grywała orkiestra.
— Przed wojną tu nic nie było, — mówił Oświacki, teraz proszę patrzeć: tu jest nowa stacja kolei, tu — szkoła, tam na prawo — tartak, obok — zakład impregnowania podkładów. Tamte szerokie dachy za wieżyczką — to fabryka mebli giętych. A teraz strona społeczna. Ma pan w tej dziurze oddział Ligi Obrony Powietrznej Państwa, Macierzy, Harcerstwa, Sokoła. Bywają tu odczyty, koncerty, przedstawienia.
— Wiece poselskie, — wtrącił Wasilewicz złośliwie.