Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/89

Ta strona została przepisana.

niego żona, owijał się dokoła niego, jak bluszcz Skrzeżetowicz i tylu innych ludzi w życiu.
A on czuł się słaby i samotny i sam chciałby oprzeć się na kimś. Ale nie było takiego człowieka. Mdliło go. Świat przejmował go niewymowną odrazą. Nie miał sił znosić życia. Chciałby stać się małem dzieckiem, aby ktoś go ochronił i poprowadził. Chciałby przypaść do czyichś kolan i przed kimś wyłkać straszliwe cierpienie zmarnowanego życia.
Ledwo zadrzemał ciężko i niespokojnie, gdy obudzili go towarzysze podróży. Wysiedli na małej stacyjce. Spotkał ich tam chłop o twarzy bandyty. Wsiedli na wóz i pojechali przez wieś, oświetloną słabo lampami naftowemi. Psy poszczekiwały gdzieniegdzie, skrzypiały wrota. Z obór rozchodził się zapach świeżego udoju.
Zatrzymali się przed chatą pośrodku wsi. W chodzili do niej w tej chwili i inni ludzie. Weszli i oni. W natłoczonej chacie rzucił się na nozdrza i oczy obrzydły dym — złego tytoniu. Na spotkanie ich podniósł się brodaty gospodarz i ruchliwy brunet w ubraniu inteligenta. Był to Szyrwitz.
Wasilewicz poznał go odrazu — zapamiętał twarz jego w sejmie.
— Nie wiedziałem, że pan też przystał do nas, — ścisnął go Szyrwitz kordjalnie i poufale za rękę.
Wasilewicz usiadł apatycznie. Miał w głowie zamęt. Ogarniała go bezwola. Czuł, że dokoła dzieje się wielkie szubrawstwo, ale nie miał sił nawet dobrze obserwować.
Szyrwitz wziął z ławki walizę, postawił ją na stole i zaczął wyjmować gazety i broszury. Wasilewicz przeczytał nazwy: „Biednota“, „Prawda“, „Krasnoarmiejskaja prawda“, „Komsomolec“.