Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Cóż to ma wspólnego z Białoruską Hromadą i hurtkiem — rzekł ociężale.
Obecni zaśmieli się.
— A któżby finansował hurtki? — objaśnił Szyrwitz, — Hromada chce zrzucić Polskę i my, bolszewicy, chcemy jej nóż do gardła przyłożyć. Weźmijmy się za rączki, zatańczmy, a dobrze, do skutku.
— A prawda, — udał przekonanego Wasilewicz.
Szyrwitz wyładował już całą bibułę, teraz wyciągał z dna walizy rewolwery. Zaczął je rozdawać młodszym członkom „hurtka“, którzy chciwie za nie chwycili.
— A co, teraz możnaby do Kąckiego się zabrać, — zawołał jeden z nich, — powiadają, że on z policją polską się zwąchał.
— Z policją on nic nie ma do czynienia, — sprostował Szyrwitz, — ale Polak jest zabity. Jeżeli można sprzątnąć zgrabnie — sprzątnijcie.
— A co się stało z tym policjantem, cośmy go wam na wasz teren zaprowadzili? — zapytał szerokomordy i wyłupiastooki okaz rasy białoruskiej.
Szyrwitz oblizał się ze smakiem.
— Bili pod żebra, w dołek, w brzuch. Mdlał, a nie chciał gadać. Ale kiedy z niego zaczęli zdzierać skórę w G. P. U...
— Widzieliście? — z zainteresowaniem zagadnął Smarczek.
— Ma się wiedzieć. Zdzierali z nóg. Krzyczał, potem kwiczeć zaczął. Śmiesznie było! Aż komisarz miał tego dosyć — zastrzelił go.
Śmiał się do rozpuku — nos jego zaostrzył się, groźne fałdy wystąpiły koło oczu i ust.
Tymczasem do chaty wniesiono dalszy bagaż, przywieziony przez Szyrwitza. Były to karabiny z obcię-