Wasilewicz wysiadł na stacji. Nie mógł jej poznać. Nowe zabudowania murowane, czysta poczekalnia. Wyszedł na peron. Ogromny księżyc stał nad kępą starych drzew. Gdyby taki namalował młody malarz, powiedzianoby: — Zbyt się wyokrąglił i wyjaskrawił, — pomyślał leniwie Wasilewicz.
Paru kolejarzy snuło się z latarkami po peronie. Do przyjezdnego podszedł chłop w kożuchu i zapytał bez cienia uprzejmości:
— Pojedziem, aj nie?
— Do Zabołotnego drogę znacie?
— Czamu nia wiedać? Wiedaju! — spojrzał się z podełba, — ja sam stamtąd.
— To pojedziemy.
Wyszli przed stację. Chłop opryskliwie wynukał konika od siana, wprzągł go w hołoble z duhą, poprawił na wozie siedzenie z siana, pokryte płachtą. Obojętnie patrzył, jak Wasilewicz sam lokował na wozie swoją walizkę.
Konik ruszył, parskając od niechcenia. Jechali przez śpiące miasteczko, zalane światłem księżycowem. Domki wyglądały, jak z kredy. Okrągłe kępy drzew wrzynały się konturami w płynną świetlistość. Plamy dwóch wież kościoła zaogromniały nad szeregami daszków. Jak dwa zatemperowane ołówki. Ktoś nadejdzie, weźmie jeden w rękę i napisze na niebie głoski ogniste.