Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/94

Ta strona została przepisana.



XIII

Wasilewicz wysiadł na stacji. Nie mógł jej poznać. Nowe zabudowania murowane, czysta poczekalnia. Wyszedł na peron. Ogromny księżyc stał nad kępą starych drzew. Gdyby taki namalował młody malarz, powiedzianoby: — Zbyt się wyokrąglił i wyjaskrawił, — pomyślał leniwie Wasilewicz.
Paru kolejarzy snuło się z latarkami po peronie. Do przyjezdnego podszedł chłop w kożuchu i zapytał bez cienia uprzejmości:
— Pojedziem, aj nie?
— Do Zabołotnego drogę znacie?
— Czamu nia wiedać? Wiedaju! — spojrzał się z podełba, — ja sam stamtąd.
— To pojedziemy.
Wyszli przed stację. Chłop opryskliwie wynukał konika od siana, wprzągł go w hołoble z duhą, poprawił na wozie siedzenie z siana, pokryte płachtą. Obojętnie patrzył, jak Wasilewicz sam lokował na wozie swoją walizkę.
Konik ruszył, parskając od niechcenia. Jechali przez śpiące miasteczko, zalane światłem księżycowem. Domki wyglądały, jak z kredy. Okrągłe kępy drzew wrzynały się konturami w płynną świetlistość. Plamy dwóch wież kościoła zaogromniały nad szeregami daszków. Jak dwa zatemperowane ołówki. Ktoś nadejdzie, weźmie jeden w rękę i napisze na niebie głoski ogniste.