Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/96

Ta strona została przepisana.

rycząc, wychodziły z opłotków na niechlujną ulicę. Leżały na niej przypadkowo rozrzucone kamienie. Może przynieśli je kiedykolwiek ludzie, przezwyciężywszy swą niedźwiedzią ospałość. A może leżą tu od tych czasów, gdy przywlokły je lodowce z Finlandji, zostawiwszy tu szczątki swych moren?
Chłopi wychodzili z chat idąc na roboty i widząc „pana“, nie kłaniali się, patrzyli z podełba, wilczo i nienawistnie.
— A gdzież folwark? — zapytał Wasilewicz, chociaż wiedział doskonale.
— Folwark dalej, o wiorstę, — odparł woźnica i ożywił się: — Wam do dzierżawcy?
— Nie, mnie do wioski, — wiedziony instynktem odparł Wasilewicz, — a u kogo tu można zatrzymać się? Napić się mleka?
Chłop zatrzymał konia i wsadziwszy łapę pod czapkę, pogrzebał w czarnem włosiu.
— A może u Gałgowskiego — rzekł po chwili namysłu, — u niego cztery krowy.
Jakoż podjechał do obszernej chaty z rzeźbionemi ozdobami nad oknami i nad bramą. Białe drzewo w brunatne prążki świadczyło, że chatę niedawno pobudowano. Na ścianach jeszcze stały żywiczne łzy. W oknach wisiały firanki, których deseń wydał się Wasilewiczowi dziwnie znanym.
— Teraz między mną a ludem niema nikogo — pomyślał, — zobaczę ich, wyczuję... Może i oni mnie przyjmą i zrozumieją... Poznam ich biedę, ich szare troski...
Wszedł przez furtkę na podwórko, cuchnące nierogacizną i nawozem. Chata była zwrócona szczytem na ulicę, a drzwi wychodziły na podwórze. Wszedł do