Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— To będzie i poetycznie, i tajemniczo, zupełnie coś nowego. Nie dowie się ani twój tłuścioch, ani moja połowica. Zrozumiałaś?
Lew Sawicz wypił jeszcze jeden kieliszek i wrócił do kart. Odkrycie, które dopiero co zrobił, nie oszołomiło go, nie zdziwiło ani też nawet trochę nie oburzyło. Dawno już minął czas, kiedy się oburzał, urządzał sceny, wymyślał i nawet bił — machnął ręką i patrzył na romanse swej lekkomyślnej żony przez palce. Było mu jednakowo nieprzyjemnie! Takie wyrażenia, jak „tłuścioch,“ „indor“ i „Sobakiewicz“ obrażały jego miłość własną.
...Jakaż to jednak kanalja, ten Degtiarow — myślał zapisując przegrane. — Przy spotkaniu na ulicy udaje takiego miłego przyjaciela, wyszczerza zęby, gładzi po brzuchu, a teraz, jakie to słówka puszcza! W oczy nazywa przyjacielem, a za oczy jestem dla niego „indorem“ i „tłuściochem“... — Im więcej przegrywał, tem dotkliwsze stawało się uczucie zniewagi.
...Młokos... — rozpamiętywał, z wściekłości łamiąc kredkę. — Smarkacz... nie chce mi się tylko z tobą paskudzić, ale pokazałbym ci „Sobakiewicza“.
Podczas kolacji nie mógł obojętnie patrzeć na fizjonomję Degtiarowa, a ten, jakby umyślnie niepokoił go pytaniami: czy wygrał? dlaczego jest smutny i t. p... I nawet doszedł do takiego zuchwalstwa, że w roli przyjaciela głośno zrobił wymówkę jego żonie, że za mało dba o zdrowie męża. A małżonka, jakby nigdy nic, patrzyła na męża słodkiemi oczyma, śmiała się wesoło, paplała w najniewinniejszy sposób, tak, iż sam djabeł nie mógłby jej posądzić o niewierność.
Po powrocie do domu, Lew Sawicz był zły i niezadowolony, jakgdyby podczas kolacji, zamiast