Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

zaniosę. Odwiozę mu to paskudztwo, jest nieżonaty, lekkomyślny...
Bez zwłoki przeto doktór ubrał się i pojechał z kandelabrem do Uchowa.
— Jak się masz, przyjacielu — rzekł, zastawszy adwokata w domu... — Przyszedłem podziękować ci za twoją pracę. Nie chcesz pieniędzy, to przynajmniej weź to. Przepiękna rzecz.
Ujrzawszy świecznik, adwokat wpadł w nieopisany zachwyt.
— A to dopiero! — zaśmiał się. — Niech ich djabli! Że też ludzie wymyślą coś podobnego. Nadzwyczajne! Zachwycające! Skądci to wydostał? — Wyraziwszy swój zachwyt, adwokat spojrzał lękliwie na drzwi, powiedział:
— Tylko, bracie, zabieraj swój prezent. Nie mogę tego przyjąć.
— Dlaczego? — przeląkł się doktór.
— A dlatego... U mnie tu bywa matka, klienci... nawet przed służącą byłoby mi wstyd.
— Nie, nie, nie... nie myśl nawet o odmowie, to byłoby świństwo. Obraziłbym się.
— Żeby choć zamazane było albo listki figowe poprzyczepiane...
Ale doktór machnął rękami, wybiegł szybko z mieszkania przyjaciela i zadowolony, że mu się udało pozbyć przedmiotu, pojechał do domu.
Po jego wyjściu, adwokat obejrzał świecznik, obmacał go ze wszystkich stron i podobnie, jak doktór, długo łamał sobie głowę, co zrobić z podarunkiem.
...Rzecz prześliczna — myślał — wyrzucić — szkoda, a trzymać u siebie — nieprzyzwoicie. Najlepiej komuś podarować... O, zaniosę ją dziś wieczo-