Słoneczne zimowe południe. Jest silny trzaskający mróz i kędziorki na skroniach oraz puszek na górnej wardze Nadzieńki, która trzyma mnie pod rękę, pokrywają się srebrzystym szronem. Stoimy na wysokiej górze. U naszych stóp ściele się pochyła płaszczyzna, w której słońce przegląda się, jak w lustrze. Obok nas małe saneczki, obite jasnoczerwonem suknem.
— Zjedźmy nadół, Nadzieżdo Pietrowno, błagam. Tylko raz jeden. Zapewniam panią, że nic nam się nie stanie.
Ale Nadzieńka boi się. Cała przestrzeń od jej malutkich kaloszy do końca lodowej góry wydaje się straszną, niezmiernie głęboką przepaścią. Skoro tylko proponują jej, by wsiadła do saneczek, serce zamiera i oddech się zapiera już wówczas, kiedy spogląda nadół, a cóż dopiero byłoby, gdyby zaryzykowała polecieć w przepaści. Umarłaby, zwarjowała!
— Błagam panią, mówię... Nie trzeba się bać. Zrozum pani, że to jest tchórzostwo, brak charakteru.
Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
ŻARCIK