Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Nadzieńka nareszcie ustępuje i po jej twarzy widzę, że ustępuje z narażeniem życia. Wsadzam ją bladą, drżącą do sanek, obejmuję ręką i razem z nią staczam się w przepaść. Sanki pędzą, jak strzała. Rozcinane powietrze bije po twarzy, wyje, szumi w uszach, szarpie, szczypie boleśnie, chce zerwać nam głowy. Pęd powietrza zapiera nam oddech. Zda się, że szatan porwał nas w swe objęcia i z wyciem ciągnie do piekła. Otaczające przedmioty zlewają się w jedną długą, niepowstrzymanie biegnącą linję. Jeszcze jedna chwila i zdaje się, zginiemy!
— Kocham cię, Nadzio! — mówię półgłosem.
Sanki zaczynają zwalniać biegu, wycie wiatru i skrzypienie płozów nie są już tak straszne, oddech przestaje zamierać i jesteśmy nareszcie nadole...
Pomagam jej wstać.
— Za nic w świecie więcej nie pojadę — mówi, patrząc na mnie szerokiemi, pełnemi przerażenia oczyma. — Za nic w świecie! O mało nie umarłam.
Po pewnym czasie przychodzi do siebie i już zagląda mi w oczy pytająco: czy powiedziałem owe trzy słowa, czy też przywidziały się jej w szumie wiatru?...
A ja stoję obok, palę papierosa i uważnie przyglądam się mojej rękawiczce.
Bierze mnie pod rękę i długo przechadzamy się koło góry. Zagadka widocznie nie daje jej spokoju. Czy te słowa zostały powiedziane, czy nie? Tak, czy nie? Tak, czy nie? Jest to kwestja ambicji, honoru, życia, szczęścia, kwestja niezwykle ważna, najważniejsza na świecie. Nadzia żałośnie, przenikliwie zagląda mi w oczy, odpowiada ni w pięć, ni w dziesięć, czeka, czy nie zacznę mówić. Ach, co