Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kocham cię, Nadzio!
I zagadka zostaje zagadką. Nadzia milczy, myśli o czemś...
Odprowadzam ją do domu; stara się iść nieprędko, zwalnia kroku i wciąż oczekuje, czy nie wypowiem tych słów.
I widzę, jak cierpi jej dusza, jak czyni nad sobą wysiłek, by nie powiedzieć:
— Niemożliwe, żeby to mówił wiatr! Ja nie chcę, żeby to mówił wiatr!
Na drugi dzień rano otrzymuję liścik: „Jeżeli pan pójdzie dziś na saneczki, to niech pan po mnie wstąpi. N.“
I od tego dnia zaczynam codzień chodzić z Nadzią na saneczki i pędząc nadół, za każdym razem wymawiam półgłosem te same słowa:
— Kocham cię, Nadzio!
Wkrótce Nadzia przyzwyczaiła się do tego frazesu, jak do wódki albo morfiny. Nie może żyć bez niego. Prawda, lecieć z góry, jest w dalszym ciągu straszną rzeczą, ale obecnie strach i niebezpieczeństwo nadają szczególnego uroku słowom miłości, które wciąż są jeszcze zagadką i dręczą duszę. Podejrzenie wciąż jeszcze pada na dwoje: na mnie i na wiatr. Kto z nas dwojga wyznaje jej miłość — nie wie, ale jest to jej już widocznie obojętne: wszystko jedno, z jakiego pić naczynia — byle być pijanym.
Pewnego razu, udałem się na tor saneczkowy sam jeden; zmieszawszy się z tłumem, widzę, jak ku górze podchodzi Nadzia, jak szuka mnie oczyma. Potem lękliwie wchodzi po schodach na górę. Strasznie jest jechać samej, och, jak strasznie! Jest blada, jak śnieg, drży, idzie jakby na stracenie, ale idzie, nie oglądając się, stanowczo. Widocznie zde-