Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiecie co, doktorze? — mówi oficer, zatrzymując się. — Zajdźmy do apteki i kupmy coś. Może aptekarzową zobaczymy.
— Też pomysł — w nocy!
— A co? Wszak oni i w nocy obowiązani są sprzedawać.
— Niech będzie...
Aptekarzowa, schowana za firanką, słyszy głośny dzwonek. Obejrzawszy się na męża, który wciąż chrapie i uśmiecha się, kobieta narzuca na siebie lekkie poranne ubranie, kładzie na bose nogi pantofle i biegnie do apteki.
Za szklanemi drzwiami widać dwie postacie... Aptekarzowa wykręca lampę, śpieszy ku drzwiom, i otwiera; już jej nie jest nudno i nie jest zła, nawet i nie chce się jej już płakać; tylko mocno bije serce. Wchodzi grubas doktór i cienki Obtiosow. Teraz można im się przyjrzeć. Brzuchaty, ociężały doktór ma śniadą cerę i brodę. Przy każdym ruchu trzeszczy na nim kitel i występuje pot. Oficer zaś jest rumiany, bez wąsów, ma w sobie coś kobiecego i jest giętki, jak szpicruta angielska.
— Czego sobie panowie życzą? — zapytuje aptekarzowa, przytrzymując ubranie na piersiach.
— Proszę... e-e-e — za piętnaście kopiejek pastylek miętowych.
Aptekarzowa, nie śpiesząc się, bierze z półki słoik i zaczyna ważyć. Goście stoją nieruchomo i patrzą na jej plecy: doktór mruży oczy, jak syty kot, a porucznik jest pełen powagi.
— Pierwszy raz widzę, żeby dama sprzedawała w aptece — mówi doktór.
— Tu niema nic dziwnego... — odzywa się aptekarzowa, zerkając na rumianego Obtiosowa. — Mąż mój nie ma pomocników i ja mu zawsze pomagam.