Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

od płaszcza. — Ani żywej duszy. Gdyby, nie daj Boże, bandyci napadli i obrabowali — nikt nie usłyszy, chociażbyś z armat walił… I woźnica też niepewny… Patrzcie, co za bary! Takie dziecko natury tylko palcem cię ruszy — kaput! I pysk ma zwierzęcy… podejrzany…
— Słuchaj, przyjacielu, jak się nazywasz?
— Ja? Klim.
— Jak tu u was jest, Klimie? Bezpiecznie? Nie napadają?
— Nie, dziękować Bogu… Kto ma napadać?
— To dobrze, że nie napadają. Ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą trzy rewolwery — zełgał geometra. — A z rewolwerami, wiesz, żartów niema! Można sobie poradzić i z dziesięcioma bandytami…
Ściemniło się. Fura nagle zaskrzypiała, zapiszczała, zatrzęsła się i jakby odniechcenia, zawróciła na lewo.
…Dokąd on mnie wiezie? — pomyślał geometra — Jechał wciąż prosto i nagle skręcił w lewo. Jeszcze zawiezie mnie do jakiego zapadłego kąta i… Zdarzają się takie wypadki…
— Posłuchaj — zwrócił się do woźnicy. — Więc mówisz, że tu bezpiecznie? Szkoda, ja lubię bić się z bandytami. Wyglądam wprawdzie chudo, na słabowitego, a siły mam, jak byk… Raz napadło na mnie trzech zbójców… I wiesz co? Jednego z nich tak zdzieliłem, że ducha wyzionął, a dwaj pozostali poszli przeze mnie na Sybir, do katorgi. I nawet sam nie wiem, skąd się we mnie bierze taka siła! Takiego dryblasa, jak ty — jedną ręką powalę i skręcę!
Klim obejrzał się na geometrę, twarz mu jakoś zadrgała i uderzył konia.