— Tak, bracie — ciągnął dalej geometra. — Broń Boże zaczynać ze mną. Niedość, że bandyta zostanie bez rąk i nóg, ale jeszcze odpowie przed sądem… Znam wszystkich sędziów i komisarzy… Jestem osoba urzędowa, potrzebna… Jadę, a władza już wie i tylko patrzy, by mi kto krzywdy nie wyrządził… Wszędzie po drodze są porozstawiani za krzakami strażnicy i sołtysi… Po… po… czekaj! — wrzasnął nagle geometra. — Gdzieżeś ty wjechał?… Dokąd mnie wieziesz?…
— Czy pan nie widzi? Las!
…Rzeczywiście las… — pomyślał geometra. — Ach! jakiem się przestraszył! Nie trzeba jednak zdradzać swego niepokoju… On już spostrzegł, że się boję. Dlaczego zaczął się tak często oglądać na mnie? Widocznie coś knuje… Przedtem jechał ledwo, ledwo, krok za krokiem, a teraz, patrzcie, jak pędzi.
— Posłuchaj, Klimie, czemu tak popędzasz konia?
— Ja go nie popędzam, sam się rozpędził. A jak się rozpędzi, to go już żadną siłą nie można zatrzymać. I sam niezadowolony, że ma takie nogi.
— Łżesz, bracie! Widzę, że łżesz. Tylko ja ci nie radzę tak prędko jechać. Powstrzymaj konia… Słyszysz? Powstrzymaj!
— A dlaczego?
— A bo za mną ze stacji ma wyjechać czterech towarzyszy. Trzeba, żeby nas dopędzili. Obiecali dopędzić mnie w tym lesie… Z nimi raźniej będzie jechać. Chłopcy zdrowe, krępe… każdy ma pistolet za pasem… Co ty się wciąż oglądasz, kręcisz, jak na szpilkach? Co? Ja, bracie, tego… niema czego oglądać się na mnie — nic we mnie niema ciekawego… Chyba, że rewolwery. Jeżeli chcesz, to je wyjmę i pokażę… Proszę…
Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.