Geometra udał, że szuka po kieszeniach, ale wtedy stało się coś takiego, czego się przy całem swem tchórzowstwie nie spodziewał. Klim wypadł nagle z bryczki i na czworakach uciekł w gęstwinę.
— Ratunku! — wrzeszczał — ratunku! Bierz, przeklęty, konia i furę, tylko nie gub mojej duszy! Ratunku!
Dały się słyszeć prędkie, oddalające się kroki, trzask chróstu, poczem wszystko umilkło. Geometra, który nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy, przedewszystkiem zatrzymał konia, potem rozsiadł się wygodnie w furze i zaczął rozpamiętywać.
…Uciekł… przestraszył się, osioł… Ale co teraz robić? Tam jechać nie mogę, bo nie znam drogi i mogą pomyśleć, żem mu ukradł konia… Co robić? Klimie, Klimie!
— Klimie!… — odpowiedziało echo.
Po plecach geometry przebiegło mrowie na myśl, że będzie zmuszony spędzić całą noc w lesie, na chłodzie i przysłuchiwać się wyciu wilków i parskaniu nędznej kobyłki.
— Klimciu! — zawołał. — Gdzie jesteś, kochanie? Klimciu!
Dwie godziny krzyczał tak geometra i dopiero gdy ochrypł doszczętnie i pogodził się już zupełnie z myślą noclegu w lesie, doszły go czyjeś jęki wraz z lekkim powiewem wiatru.
— Klimie, to ty kochanku? pojedziemy.
— Za… zabijecie…
— Ależ ja zażartowałem. Niech mnie Bóg skarze! Zażartowałem. Jakie ja mam rewolwery? To ja ze strachu kłamałem. Proszę cię jedź, marznę.
Klim, zmiarkowawszy, widocznie, że prawdziwy
Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.