Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

czał nawet stróż nocny, któremu płacono za to, że zakłócał spokój stukiem swego kija, milczał i derkacz — jedyny niedomowy ptak, który nie unikał sąsiedztwa letników miejskich.
Ciszę zakłóciła sama Marja Michajłowna. Stojąc u okna i spoglądając przez nie, nagle krzyknęła. Zdało jej się, że od strony klombu z wątłą strzyżoną topolą pośrodku przekradała się ku domowi jakaś ciemna postać. Początkowo myślała, że to krowa albo koń, lecz przetarłszy oczy, zaczęła wyraźnie odróżniać kontury ludzkie.
Później wydało jej się, że ciemna figura zbliżyła się do okna kuchennego, stała chwilę nieruchomo, poczem postawiła nogę na gzymsie i… znikła w ciemnościach okna.
…Złodziej!… — przeszło jej przez myśl i trupia bladość okryła jej twarz.
I w jednej chwili wyobraźnia narysowała jej obraz, którego tak obawiają się letnicy: złodziej włazi do kuchni, z kuchni — do stołowego… srebro w szafie… potem sypialnia… topór… zbójeckie twarze… kosztowności… Kolana jej się ugięły i po plecach przeszło mrowie.
— Wasia! — zaczęła tarmosić męża. — Wasilij Prokoficz! Boże drogi, zupełnie, jak trup! Basile! obudź się, błagam cię!
— N-no… — zaryczał pomocnik prokuratora, wciągnąwszy w piersi powietrze.
— Obudź się, na litość boską! Do kuchni zakradł się złodziej! Stoję przy oknie, patrzę, a wtem ktoś wlazł przez okno. Z kuchni dostanie się do stołowego… łyżki w szafie. Basile! Do Mawry Jegorowny w zeszłym roku w ten sam sposób się zakradli!
— Czego… czego chcesz?