Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

ryby. Otaczała ich zupełna cisza. Byli nieruchomi, jak rzeka, na której unosiły się pływaki ich wędek.
— Nie miała baba kłopotu! — zaśmiał się Otcow. — Witaj, Iwanie Kuzmiczu!
— A, to ty! — wyrzekł Griabow, nie odrywając oczu od wody. — Przyjechałeś?
— Jak widzisz… A ty wciąż zajmujesz się jeszcze tem bzdurstwem? Nie odzwyczaiłeś się?
— Jakiego djabła… Cały dzień łowię od samego rana… Źle się jakoś łowi. Nic nie złowiłem ani ja, ani ta małpa zielona. Siedzimy, siedzimy — i żeby to choć jakieś licho. Choć gwałtu krzycz!
— Pluń lepiej… Pójdziemy pić wódkę.
— Poczekaj… Może przecież coś złowimy. Koło wieczora ryba lepiej bierze. Siedzę tu, bracie, od samego rana. Takie nudy, że opowiedzieć trudno. Licho mnie skusiło przyzwyczajać się do łowienia. Wiem, że to niedorzeczność, ale siedzę! Siedzę, jak hultaj jakiś, jak kajdaniarz, i patrzę na wodę, jak idjota. Należałoby pojechać na sianokos, a ja łowię ryby. Wczoraj w Chaponiewie sam biskup nabożeństwo odprawiał, a ja ryby łowiłem z tą ropuchą, z tą djablicą…
— Ale… czyś ty zwarjował? — spytał Otcow, skonfudowany, zerkając na Angielkę. — Wymyślasz przy damie… i to na nią.
— A niech ją djabli! Wszystko jedno, ani słówka nie rozumie po rosyjsku. Czy ją chwalić, czy ganić — jej wszystko jedno. Spojrzyj tylko na nos! Od samego widoku tego nosa można zemdleć! Siedzimy po całych dniach razem, ale żeby wyrzekła choć jedno słóweczko! Stoi, jak strach na wróble, i gały na wodę wytrzeszcza.
Angielka ziewnęła, zmieniła robaka i zarzuciła wędkę.