Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże — cicho szlochał Włodek. — Jakże ja pojadę? Żal mi mamy.
— Bladolicy bracie mój, proszę cię, jedźmy! Zapewniałeś mnie przecież, że pojedziesz, sam mnie namówiłeś, a jak przyszło do jazdy — toś stchórzył.
— Ja... ja nie stchórzyłem, ale mnie... żal mamy.
— Powiedz, pojedziesz, czy nie?
— Pojadę, tylko... zaczekaj. Chce mi się pobyć w domu.
— W takim razie, jadę sam! — zdecydował Czeczewicyn. — I bez ciebie się obejdę. A jeszcze chciałeś walczyć, polować na tygrysy. Jeżeli tak, to oddaj mi moje kapiszony!
Włodek zapłakał tak gorzko, że siostry nie wytrzymały i również cicho zapłakały. Nastąpiło milczenie.
— Więc nie pojedziesz? — jeszcze raz spytał Czeczewicyn.
— Po... pojadę.
— To ubieraj się.
I Czeczewicyn, żeby zachęcić Włodka, wychwalał Amerykę, ryczał, jak tygrys, naśladował parostatek, klął, obiecywał oddać Włodkowi całą kość słoniową i wszystkie skóry lwie i tygrysie.
I ten chudy, śmiały chłopak o szczeciniastych włosach i piegowatej twarzy wydał się dziewczynkom czemś osobliwem i niezwykłem. To był bohater, stanowczy, nieustraszony człowiek, a ryczał tak, że stojąc za drzwiami, można było rzeczywiście pomyśleć, że to tygrys albo lew.
Kiedy dziewczynki wróciły do swego pokoju i zaczęły się ubierać, Katia z oczami pełnemi łez powiedziała:
— Ach, jak ja się boję!
Aż do drugiej godziny, to jest do obiadu, wszy-