Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Na dworze było ciemno. Przebijały tylko sylwetki drzew i ciemne dachy zabudowań. Wschód nieco przybladł; lecz i tę bladość usiłowały zakryć nadciągające chmury. Dookoła, w sennem i spowitem w mgłę powietrzu panowała zupełna cisza. Milczał nawet nocny stróż, który otrzymywał pieniądze za naruszanie ciszy nocnej pukaniem; milczał derkacz, jedyny drapieżnik, który nie stronił od sąsiedztwa letników stołecznych.
Ciszę przerwała jedynie Marja Michajłowna. Patrząc przez okno na podwórze, nagle krzyknęła. Miała wrażenie, że od strony ogródka z ostrzyżoną, suchotniczą topolą, przekradała się ku domowi jakaś ciemna postać. W pierwszej chwili myślała, że to — krowa lub koń. Przetarłszy jednak oczy, zaczęła zupełnie wyraźnie rozróżniać sylwetkę ludzką.
Potem zdawało jej się, że ciemna postać podeszła do kuchennego okna, w niezdecydowaniu chwilę się zatrzymała i, oparłszy się nogą o występ w murze... znikła w ciemnym otworze okna.
— Złodziej — przemknęło jej przez myśl. — Twarz jej okryła się trupią bladością.
W jednej chwili w wyobraźni jej stanął obraz, którego się tak lękają letnicy: złodziej włazi do kuchni, z kuchni do stołowego... srebro w szafie... dalej sypialnia... siekiera... rozbójnicza twarz... biżuterja... Ugięły się pod nią kolana i ciarki przeszły po ciele.