Niewyrazimow zatrzymał się na środku dyżurnego pokoju i zamyślił się.
Potrzeba nowego, lepszego życia nieznośnym bólem wżarła mu się w serce. Namiętnie zapragnął znaleźć się nagle na ulicy, zlać się z żywym tłumem, wziąć udział w uroczystem święcie, dzięki któremu dzwoniły wszystkie te dzwony i turkotały pojazdy. Zapragnął tego, co przeżywał kiedyś w dzieciństwie: kółko rodzinne, uroczyste wyrazy twarzy, biały obrus, widno, ciepło... Przypomniał sobie powozik, w którym dopiero co widział jakąś panią, palto, w którem paradował egzekutor, złoty łańcuszek, upiększający brzuch sekretarza. Przypomniał sobie ciepłe łóżko, order Stanisława, nowe buty, mundur galowy bez wytartych łokci... Uprzytomnił to sobie dlatego, że tego wszystkiego było mu brak...
— Coś ukraść? — pomyślał. — Ukraść, dajmy na to, można, to nietrudno, ale schować — to sztuka! Mówią, że z łupem uciekają do Ameryki, licho ją jednak wie, gdzie ją szukać, tę Amerykę! Żeby ukraść, też przecież trzeba mieć wykształcenie!
Dzwony zamilkły. Słychać było tylko daleki turkot kół i kaszel Paramona, a smutek i gniew Niewyrazimowa potęgowały się i stawały się nie do zniesienia. Zegar wybił w biurze pół do pierwszej.
Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.