— A możeby tak donos napisać?... Proszkin zadenuncjował i poszedł w górę.
Niewyrazimow usiadł przy swoim stole i zamyślił się.
Lampa, w której nafta już się zupełnie wypaliła, kopciła coraz bardziej i groziła zgaśnięciem. Zabłąkany karaluch wciąż jeszcze łaził po stole i nie mógł znaleźć przytułku...
— Zadenuncjować możnaby, ale jak tu taką denuncjację sklecić? To musi być ze wszystkimi ekwiwokami, podejściami, jak u Proszkina. Nie dorosłem do tego! Taki jeszcze donos skomponuję, że się na mnie samym skrupi. Bęcwał jestem, niech mnie wszyscy djabli!...
I Niewyrazimow, łamiąc sobie głowę nad sposobami wybrnięcia z sytuacji, wlepił wzrok w wykoncypowany przez się bruljon listu. List ten, pisany był do człowieka, którego on nienawidził z całej duszy i równocześnie bał go się, u którego od dziesięciu lat wywalczał awans z szesnastorublowej pensji na osiemnastorublową...
— A-a... łazisz tu, djable! — z wściekłością palnął ręką karalucha, który miał nieszczęśliwy pomysł pokazania mu się na oczy. — Ohyda!
Karaluch wywrócił się na grzbiet i rozpaczliwie przebierał nóżkami... Niewyrazimow chwycił go za jedną nóżkę i wrzucił w szkło lampy. W szkle coś błysnęło i zaskwierczało.
I Niewyrazimowowi ulżyło.