z moich kancelistów... Iwan Kapitonycz — jest to maleńkie, przybite, spłaszczone stworzenie, które żyje chyba tylko poto, żeby podawać upuszczane chustki do nosa i życzyć wesołych świąt. Jest młody, ale zgięty w kabłąk, ma uginające się kolana, zabrudzone i wyciągnięte ręce... Twarz — jak gdyby przytrzaśnięta drzwiami lub wyświechtana mokrą ścierką. Gęba — skwaśniała i godna politowania. Patrząc na niego, ma się ochotę nucić „Łuczynuszkę“ i płakać. Na mój widok zawsze drży, blednie i czerwieni się, jakgdybym go miał zjeść lub zarżnąć, a jak mu robię wymówki — truchleje i trzęsie się na całem ciele.
Nie znam nikogo na świecie bardziej poniżonego i milczącego. Nie znam nawet zwierząt, które byłyby tchórzliwsze od niego...
Człowiek w zajęczem futerku przypominał mi bardzo tego Iwana Kapitonycza: jota w jotę! Tylko że człowieczek ten nie był taki zgięty, jak tamten, nie robił wrażenia osoby przybitej, zachowywał się rozwięźle i, co najbardziej było oburzające, rozprawiał z sąsiadem o polityce. Cały wagon przysłuchiwał mu się.
— Gambetta umarł! — opowiadał, wiercąc się i wymachując rękami. — To jest Bismarkowi na rękę, bo Gambetta był chłop nie głupi. Onby poprowadził wojnę z Niemcami i wziąłby kontrybucję, Iwanie Matwieiczu! Bo to był genjusz! On był Francuzem, ale miał rosyjską duszę! Talent!
Ach ty, kanaljo jedna!
Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.