Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzyłem oczy. W przyległym „pokoju umeblowanym“ brzęczały butelki, z których dwie niezwłocznie odkorkowano. Przewróciłem się na drugi bok i naciągnąłem kołdrę przez głowę.
„Ja kocham cię! Ach, kocham cię!“ — zaśpiewał „z uczuciem“ baryton.
— Czemu pan sobie nie kupi pianina? — spytał inny głos za ścianą.
— Niech was wszyscy djabli — mruknąłem. — Spać nie dają!
Odkorkowali drugą butelkę. Rozległ się brzęk kieliszków. Ktoś zaczął chodzić, dzwoniąc ostrogami. Energicznie trzaśnięto drzwiami.
— Timofiej! Jak tam samowar? Prędzej! Jeszcze kilka talerzy! No, panowie! Po chrześcijańsku. Po jednej... Madmazel de kozel de baranie nóżki, że wu pri!
W sąsiedniej „meblówce“ pijaństwo rozpoczęło się na dobre. Ukryłem głowę pod poduszką.
— Timofiej! Jeżeli przyjdzie wysoki blondyn w futrze na niedźwiedziach, to powiesz mu, że jesteśmy tutaj...
— Panowie! — krzyknąłem płaczliwie — przecież to jest najzwyklejsze świństwo. Ja bardzo panów proszę! Chory jestem i muszę się wyspać.
— Czy to do nas pan mówi?
— Tak, do panów.
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!