również?... I dziesiąty? Boże wielki! To po pierwsze; po drugie zaś, jeżeli w przeciągu tygodnia potrafił roztrwonić tak wielką sumę, to ile ukradnie przez rok, przez dwa lata... Ze strachu osłupieliśmy. Ogarnęło nas zdumienie i rozpacz... Co tu począć? No więc co? Przekazać sprawę władzom sądowym? Nie. Sposób to równie stary, jak i pozbawiony wszelkiego pożytku. Jedenasty też ukradnie; dwunasty zrobi to samo... Wszystkich przecież nie można oddawać sądom. Zbić łotra? Nie można. Gotów się obrazić... Wygnać i na jego miejsce przyjąć innego? Przecież jedenasty też ukradnie. Co teraz będzie? Czerwony jak burak dyrektor i my bladziuteńcy — wszyscy wlepiliśmy błędne spojrzenia w Iwana Pietrowicza. Oparci o żółtą kratę, oddawaliśmy się ponurym dumaniom. Myśleliśmy, natężaliśmy nasze biedne mózgi i cierpieliśmy... A on? On był niewzruszony. Z całym spokojem przerzucał liczydła, zupełnie tak, jakby to nie on ukradł.
Długo trwało milczenie.
— Na coś wydał pieniądze? — zwrócił się wreszcie do niego głosem nabrzmiałym łzami nasz dyrektor.
— Na różne wydatki, ekscelencjo!
— Hm... Na wydatki powiadasz... Bardzom z tego rad! Milczeć! Ja ciiii poka...
Dyrektor przeszedł się kilka razy po pokoju i tak ciągnął dalej:
Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.