— Ach, ty zawsze taki sam — westchnął Teodor. — Ożeniłeś się, a nie zmieniłeś. Trzeba, bracie, pobłażać staremu. Zatem jutro o godzinie jedenastej. Będziemy czekali z niecierpliwością. Przyjedź wprost ze Mszy świętej.
— Ja nie chodzę na Mszę.
— No, to wszystko jedno. Główna rzecz, żebyście nie byli później, jak o jedenastaj, żebyśmy zdążyli i pomodlić się i razem zjeść śniadanie. Kłaniaj się siostrze i ucałuj odemnie rączkę. Mam przeczucie, że ją pokocham — dodał Teodor szczerze. — Zazdroszczę ci, bracie! — zawołał, kiedy Aleksy już schodził.
»I dlaczego on wciąż się zachowuje tak nieśmiało, jakby był goły?« — myślał Łaptiew, idąc ulicą Nikolską i starając się zrozumieć zmianę, jaka zaszła w Teodorze. — Język ma jakiś nowy: bracie, drogi bracie, Bóg miłościwy przysłał, pomodlimy się — zupełnie, jak Judasz Szczedryna.
Nazajutrz, w niedzielę, o godzinie jedenastej, jechał z żoną po Piatnickiej, w lekkim powoziku, zaprzęgniętym w jednego konia. Bał się jakiego wybryku ze strony Teodora Stepanycza i zawczasu było mu nieprzyjemnie. Po dwóch nocach spędzonych w domu męża, Julia Siergiejewna uważała swoje małżeństwo za wielki błąd, za nieszczęście, którego by nie zniosła, gdyby miała mieszkać gdzieindziej, jak w Moskwie. Moskwa bawiła ją, ulice, domy i kościoły podobały jej się bardzo i gdyby można było jeździć w tych wspaniałych saniach, tymi pięknymi końmi, jeździć cały dzień od rana do wieczora i podczas prędkiej jazdy oddychać chłodnem, jesiennem powietrzem, to, coprawda, nie czułaby się tak nieszczęśliwą.